reklama
reklama

Historia Witka Muzyka Ulicy. O szkole, sękaczach, mięsie...

Opublikowano: Aktualizacja: 
Autor:

Historia Witka Muzyka Ulicy. O szkole, sękaczach, mięsie... - Zdjęcie główne

reklama
Udostępnij na:
Facebook

Przeczytaj również:

Informacje bialskie Miał 42 lata. Odszedł niespodziewanie. 4 stycznia zmarł Witold Mikołajczuk znany jako Witek Muzyk Ulicy. Przedstawiam historię "Wici", którą opracowałem kilka lat temu. Nieskromnie napiszę, że tak obszernego materiału o śp. Witku nie ma nigdzie. Zapraszam do lektury.
reklama

13 stycznia odbędzie się ostatnie pożegnanie Witolda Mikołajczuka, znanego jako Witek Muzyk Ulicy. 42-latek odszedł do wieczności 4 stycznia. Wychował się w Kołczynie w gminie Rokitno. Właśnie w okolicach Białej Podlaskiej spocznie na zawsze. Msza żałobna odbędzie się w kościele pw. Przemienienia Pańskiego w Malowej Górze. O godz. 12:00 odmówiony zostanie różaniec, a następnie odbędzie się uroczystość pożegnania śp. Witolda Mikołajczuka. Po jej zakończeniu ciało spocznie na cmentarzu parafialnym.

Kołczyn z przypadku

Urodził się w Żarach. Jako ośmioletni chłopiec wraz z mamą przyjechał do wioski w gminie Rokitno, niedaleko Malowej Góry. - Wraz z dwójką rodzeństwa przeprowadziliśmy się w okolice Brześcia. Od 1989 roku przyszło nam tutaj żyć. Dlaczego zamieszkaliśmy w Kołczynie? Rok wcześniej przyjechaliśmy tam na zaproszenie mamy koleżanki. Maliny, miody. Prawdziwa wioska. Jeden telefon i dwa telewizory czarno-białe. Mama rozstała się z tatą i znajomi zaczęli szukać jej męża. W Kołczynie był młody, piękny facet - obecny mój ojczym Waldemar - mówi Witek.

Wsi spokojna

Kołczyn. - Z sentymentem powracam do tamtych czasów. Wieś tętniła życiem. Było masę ludzi, dzieci, zwierząt, zapachów, pracy, smaków, zabaw. Teraz tego nie ma. Ze świecą można szukać krowy, konia, kaczek, żadnych żniw. Pamiętam ten czas. Załapałem się na żniwa, sianokosy. Miałem to szczęście, że uczestniczyłem w tych pracach. To był ostatni rok, kiedy mówiło się, że maszyna "chodziła" po wsi. Miałem 17 lat i pomagałem z chłopami w stodole rzucać tzw. laszki do młóckarni, a potem w zboże w workach wrzucać do spichlerza - wspomina.

Momenty z życia

Mikołajczuk dalej wymienia momenty z życia na wsi. - Ręczne zbieranie ziemniaków, układanie kupek siana, by ono się sparzyło. Ręczne rozrzucanie obornika, bo nikogo nie było stać na rozrzutnik, bynajmniej nas. Nikomu się nie przelewało. Kradzenie drewna, kupowanie asygnaty na metr sześcienny, a wywożenie trzech metrów z lasu. Ręczne cięcie, żeby było cicho i szybkie rąbanie. Nasza studnia na podwórku miała mało wody, trzeba było nosić wiadrami z innej, która była przy głównej drodze. Nie wspomnę o codziennych obrządkach. Na szczęście tata nie był despotą i nie ganiał nas do roboty. Nasza praca wynikała z chęci pomagania. Teraz tego nie ma. Przyszła Unia Europejska, dotacje. Młodzież wyjechała za granicę - dodaje.

Wyjeżdżał o 6:30

Po skończeniu szkoły podstawowej poszedł do liceum im. J. I. Kraszewskiego do Białej Podlaskiej. - Chłopcy ze wsi mieli gorzej. O 6:30 był PKS, który jechał do miasta 45 minut. Następny był o 9, kolejny o 11 z minutami. Teraz z Kołczyna nie ma ani jednego autobusu. W Białej byłem o 7:15, więc długo przed pierwszą lekcją. Podobnie wyglądał powrót. Skończyłem lekcje o 13, a autobus do domu dopiero o 16. Trzeba było się "bujać" po mieście. Wałęsałem się po Białej. Znałem każdą wystawę, cenę, produkt. Skończyłem szkołę w 2000 roku - mówi Witek.

Terror w "Kraszaku"

- Byłem krótko trzymany przez mamę. Nigdzie nie chodziłem na imprezy, nie piłem alkoholu. Miałem prawie sto procent frekwencji. Gorzej było z nauką. W "Kraszaku" był terror. Co roku miałem problemy ze zdaniem do następnej klasy. Poziom był za wysoki dla mnie. Nie miałem czasu siedzieć w książkach. Nie byłem tego nauczony, bo w mojej szkole podstawowej nie było stania przy tablicach, wyścigu szczurów. Moja najlepsza średnia w liceum to 2,3. Raz miałem 2,1. Mam na to dokumenty. Wzywali mamę, bo byłem zagrożony prawie ze wszystkich pozostałych przedmiotów. Później odkryłem fajną sprawę. W pierwszej klasie groziły mi cztery "pały". W ciągu dwóch tygodni ferii nauczyłem się całego materiału. Zdałem - twierdzi.

Pociąg do muzyki

- Zawsze miałem szóstkę z wychowania fizycznego i muzyki. W pierwszej klasie podczas apelu zaśpiewałem "Małą Wojnę" Lady Pank przed całą szkołą. To było w 1996 roku. W czwartej klasie założyliśmy kapelę "Śrubokręt". Udało się nam zagrać godzinny koncert na studniówce. Graliśmy covery - wspomina.

Siny od biegania

Po jakimś czasie Mikołajczuk wrócił do Białej Podlaskiej. Służył w wojsku. - To były piękne czasy. Ucieczki, lewizny, alkohol, jeżdżenie Jelczem na dwóch kołach po lotnisku. Co jakiś czas uciekałem z jednostki. Byłem kierowcą w straży pożarnej. Były loty. Zeszliśmy nielegalnie ze służby i pół dnia przesiedzieliśmy nad wodą, mocząc nogi. Po jakimś czasie wstrzymano loty. Brakowało kluczowego samochodu straży. Nie zapomnę kary do dzisiaj. Byłem siny od biegania ze sztywnymi holami na plecach, które ważyły kilkanaście kilogramów - dodaje.

Nie mieli na niego sposobu

Doszło do tego, że wyrzucili go z wojska. - Wezwali matkę. Nie radzili sobie ze mną. Dawali mi kary. Pewnego razu miałem skosić pół hektara trawy. Dla mnie to było super zajęcia. Kochałem kosić. Wyklepałem sobie kosę i cały dzień w samych majtkach wykonywałem "karę". Lubiłem sprzątać, robić pompki, biegać, jak to chłopak ze wsi. Nie mieli na mnie sposobu. Krew ich zalewała - śmieje się.

Z rozczarowań

Skąd wziął się Witek Muzyk Ulicy? - Z rozczarowań. Coraz częściej dochodzę do takiego zdania. Mikrosukcesy przytłaczały duże porażki. W pewnym momencie przelała się szala goryczy, a zarazem zacząłem spełniać swoje marzenia. Gdy miałem osiem lat, babka przysłała nam mały keybord. Umiałem grać na flecie, a później nauczyłem się na keybordzie. Słuchałem Freddiego Mercurego i wyobrażałem sobie pełne stadiony, a siebie na scenie. Ostatnio oglądałem film z wesela w rodzinie. Miałem jedenaście lat. Pamiętam, że całą uroczystość przesiedziałem obok zespołu muzycznego i patrzyłem, jak grają. Kochałem muzykę. Rodziców nie było stać na sprzęt. Na gwiazdkę dostałem gitarę. Non stop zamykałem się w pokoju i grałem. Grałem ze słuchu - opowiada.

Wymyślił sękacze

Po okresie wojska Witek wyjechał do Warszawy. Prowadził agencję poligraficzną. Sprzedawał samochody w salonie Toyoty. - Kiedyś wymyśliłem sobie, że będę robił sękacze. Jeździłem po Podlasiu. Odwiedzałem stare baby. Patrzyłem jak robią ciasto. Podłapałem przepis i pomyślałem, że w stolicy nie można kupić sękaczy, więc wypełnię tą lukę. Wynająłem halę w Konstancinie, kupiłem mieszalnik i siedziałem przy sękaczach, umazany w jajach, bo do jednego ciasta trzeba aż 40 sztuk. Tak się urobiłem, gorąco od pieca. Jestem dynamiczny i masakrą było siedzenie po kilka godzin, żeby wyszło to cudo. Rozczarowaniem był fakt, że w Warszawie nie chcieli tego kupować. Było za drogo. Kroiłem na krążki, sprzedawałem na sztuki. Doszło do tego, że zapożyczyłem się, popadłem w długi - wspomina.

Baleron, szynka, pasztety

Strzałem w dziesiątkę był handel na większą skalę. - Chodziłem po domach na Ursynowie i sprzedawałem sękacze oraz miód. Ludzie brali. Namawiałem na pasztety, balerony kiełbasę, szynkę, którą mogę przywieźć z rodzinnych stron. Łapali to. Sęk w tym, że nie opłacało się jeździć w okolice Białej Podlaskiej tylko znalazłem gościa pod Piasecznem, który miał własną masarnię. Jednego dnia miałem 80 adresów do obskoczenia. Nazwałem firmę Dar Podlasia. Mówiłem, że wyjeżdżam o czwartej rano i wieczorem dowożę świeży towar - śmieje się.

Ludzie łykali historię Witka. - Roznosiłem towar wieczorami, bo wcześniej wszyscy byli w pracy. Żeby zapełnić dzień, wbijałem się do urzędów i tam sprzedawałem wyroby. Baby w urzędach, wiecznie nienażarte, kupowały wałówę. Dzwoniły do siebie i mówiły, żeby szykowały pieniądze, bo pan Witek już przyjechał. Najśmieszniejsze jest to, że kilka ulic dalej ten człowiek z masarni miał swój sklep. Wolały towar ode mnie. Mówiły, że w sklepie też smaczne, ale u mnie lepsze i świeższe. Jaja - dodaje.

Żyłka handlowca

Witek chciał rozwijać biznes. - Woziłem świeży schab, białą kiełbasę. Oferowałem jaja, smalec, sery. Nie miałem samochodu z chłodnią. Woziłem osobówką, w której śmierdziało wałówą. Z żoną pakowaliśmy w domu towar w torebki. Miałem wielu klientów. Wyobraź sobie, że był taki czas, że przez trzy dni sprzedałem pół tony mięsa. Nikt nie chciał mi w to uwierzyć - śmieje się.

Za ciężko

Pieniądze pieniędzmi, ale Mikołajczuk był zmęczony taką pracą. - Byłem zmordowany. Musiałem o wszystko zadbać sam. Zbierałem adresy, przypominałem o tym, że mam towar, co do minuty miałem rozpisaną trasę, zrobiłem mapkę. Najlepsze było to, że żarłem mięso non stop. Gęba mi się nie zamykała - dodaje.

Więzienie

Lepszym i łatwiejszym zarobkiem miał być przemyt. - Gość w Ciciborze zrobił mi podwójną podłogę w Renault Clio z 1992 roku i jeździłem na Dorohusk. Przygoda była, ale zostałem złapany przez policję w Szwecji w Ystad przy rutynowej kontroli. Spędziłem 40 dni w więzieniu. Warunki były super. Pamiętam pierwszą podróż z Ukrainy. Zapakowałem fajki do opon. Kolega kazał mi jechać powoli. Nie posłuchałem. Przywiozłem do Białej sieczkę. Załamałem się. Trzydzieści kartonów sieczki. Później było ok - przyznaje.

120 zł w dwie godziny

Przełomowym momentem w życiu Witka było spotkanie Dominiki na ulicy w Warszawie, która grała na skrzypcach. - Następnego dnia wziąłem sprzęt i wyszedłem grać. Niebiosa wysłały mi jakiś znak i pokazały, że można tak żyć. Grałem dwie godziny w tunelu w centrum. Siedziałem na schodach i tylko grałem. Znałem kilka melodii. Trzeba powiedzieć sobie jasno, że nie zamierzałem śpiewać. Miałem dosyć mielenia jęzorem w pracy handlowca, gdyż chwilę wcześniej sprzedawałem energię. Słyszałem wiele słów, słów bez pokrycia. Obiecywania, z którego nic nie wynikało. Zarobiłem 120 złotych, bez żadnych faktur, rachunków, roboty - twierdzi.

Nie spłaca rat

W 2007 roku kupił mieszkanie w Piasecznie. Zdecydował, że nie będzie spłacał rat. - Frank był po 2,15 zł. Później skoczył na ponad cztery złote. W domu wytworzyła się presja. Jedno malutkie dziecko, drugie w drodze. Zdecydowałem się właśnie na przemyt, żeby spłacać kredyt. Chciałem łatać domowy budżet. W pewnym momencie rzuciłem to. Nie spłacam od półtora roku. Wypowiedzieli mi umowę. Wziąłem 500 000 zł. Przez osiem lat spłaciłem 200 000 zł, a dostałem pismo, że muszę im oddać 760 000 zł. Wszystko przez krach, kryzys. Zacząłem się spinać, liczyć pieniądze. Pojawiła się okazja do wożenia fajek do Norwegii. Złapali mnie w Szwecji - dodaje.

Wygrany zakład

Witek wyszedł na ulicę. Zaczął grać. - Założyłem się z kumplem, że zarobię na ratę, która wynosiła 3000 zł. 1 lipca rozpoczął się zakład. Na koniec miesiąca miałem 3200 zł za granie. Później 3400 zł. Spisywałem zarobek. Pewnego dnia stwierdziłem, że nie ma sensu tego robić i zarabiać na ratę. Chciałem żyć normalnie, więc nie płaciłem rat. Tak jest do dzisiaj - twierdzi.

Bezsensowne studia

Witek przyznaje, że wtedy więcej nauczył się o biznesie niż w Wyższej Szkole Przedsiębiorczości i Zarządzania w Warszawie. - Mam taki trzymiesięczny akcent w swoim życiu. Szybko zrezygnowałem. To było bezsensu. Gość, który wykładał nie miał swojej firmy, był starym dziadem, który opowiadał o ekonomii sprzed stu lat. Nie dość, że buliłem kasę za studia, to jeszcze nic mnie nie uczono. Mówiono nam, że po skończeniu uczelni firmy będą się o nas bić. Trutututu. Widzę, jak się o nich biją. Zrezygnowałem - dodaje.

Zaczęło się od "Hanki"

Zamiast na uczelnię, Witek zaczął codziennie chodzić na miasto i grać. - Na początku szukałem dobrych "miejscówek". Grałem, ale z czasem stawało się nudne granie gdzieś w przejściach. Wymyśliłem chodzenie po starych kamienicach starej Warszawy. Było pięknie. Każde podwórko to jak scena. Grałem tylko melodie. Nie sądziłem, że będę śpiewał. Zmieniło się to w momencie, kiedy kiedyś zaśpiewałem piosenkę "Hanko". Ludzie to zauważyli. Spodobał się im mój głos. Połączyłem grę na akordeonie ze śpiewem - twierdzi.

Na bosaka

Witek nie byłby sobą, gdyby zachowywał się jak inni muzycy. - Chodziłem boso. Dlaczego? Tak było od małego. Na wsi nie zakładałem butów. Zawsze było i jest mi gorąco, nawet w japonkach. Do tego ziemia oczyszcza, daje moc - mówi.

"Polak potrafi"

Pewien mężczyzna podpowiedział Witkowi, żeby skorzystał z platformy crowdfundingowej "Polak potrafi". - Moje kompozycje cieszyły się popularnością i udało się zebrać 34 tys. zł w półtora miesiąca i wytwórnia Warner Music Polska wydała płytę. Nigdy nie sądziłem, że będę umiał komponować. Grałem, ale nie śpiewałem. Robię to od półtora roku, a napisałem już 47 piosenek - twierdzi.

 

reklama
reklama
Udostępnij na:
Facebook
wróć na stronę główną

ZALOGUJ SIĘ - Twoje komentarze będą wyróżnione oraz uzyskasz dostęp do materiałów PREMIUM.

e-mail
hasło

Nie masz konta? ZAREJESTRUJ SIĘ Zapomniałeś hasła? ODZYSKAJ JE

reklama
Komentarze (0)

Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.

Wczytywanie komentarzy
reklama
reklama