Pierwszy raz Sowa został wytypowany w 2015 roku. Jego komórki trafiły do Amerykanki chorej na białaczkę. Dziś, po dekadzie, kobieta może cieszyć się życiem, wychowywać wnuki i utrzymywać kontakt z mężczyzną, który uratował jej życie.
- W 2015 roku oddałem komórki macierzyste dla Amerykanki. Mamy teraz kontakt internetowy, regularnie wymieniamy wiadomości - opowiada funkcjonariusz, z lekkim uśmiechem dodając. - To naprawdę niezwykłe uczucie, wiedzieć, że część mnie żyje po drugiej stronie oceanu - dodaje.
Zaczęło się od pobrania wymazu
Droga do zostania dawcą była zaskakująco prosta. Rejestracja w bazie DKMS polegała na wysłaniu wymazu z ust i wypełnieniu formularza. - Chciałem po prostu komuś pomóc. Głównym celem było ratowanie życia - wspomina.
Dla wielu osób, które pierwszy raz słyszą o takiej procedurze, może to wydawać się niewiarygodne: z patyczka i śliny można określić zgodność genetyczną z osobą, której życie jest zagrożone. - Na początku myślałem sobie: naprawdę tak łatwo? Ale kiedy potem okazało się, że wystarczyło wypełnić formularz i wysłać próbkę, bez wahania to zrobiłem - dodaje.
Już pół roku po rejestracji zadzwonił telefon z fundacji. - Pani zapytała, czy jestem gotowy na oddanie komórek, bo jest zgodność z osobą potrzebującą mojej pomocy. Odpowiedziałem od razu: tak, jak najbardziej. Ucieszyłem się, że wytypowano mnie tak szybko - wspomina. Od tego momentu rozpoczęły się szczegółowe badania, które miały potwierdzić zgodność genetyczną i sprawdzić stan zdrowia dawcy. Badania obejmowały nie tylko krew i morfologię, ale także biochemię, parametry krzepliwości, serologię zakaźną, a nawet USG i EKG. - Nigdy wcześniej nie miałem tylu kompleksowych badań. Wszystko było dokładnie sprawdzone, żeby mieć pewność, że oddanie komórek będzie bezpieczne dla mnie i biorcy - relacjonuje Sowa.
Na tydzień przed oddaniem komórek przyjmował zastrzyki hormonalne, które miały zwiększyć produkcję komórek macierzystych. - Trzeba było je podawać co 12 godzin w brzuch. Na początku myślałem, że będzie to problem, ale okazało się, że praktycznie nie czułem igieł. Efekty uboczne były minimalne - mówi.
To doświadczenie, jak sam przyznaje, było możliwe dzięki wieloletniemu zwyczajowi oddawania krwi. Od 2002 roku przekazał około 40 litrów krwi, dzięki czemu procedury medyczne nie były mu obce.
Pierwsze pobranie komórek macierzystych odbyło się w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie i trwało pięć godzin. - Byłem podłączony do aparatury pobierającej komórki z krwi obwodowej. Cały czas miałem kontakt z pielęgniarkami, które tłumaczyły każdy krok - wspomina.
Istnieją dwie metody pobrania komórek: z talerza kości biodrowej lub z krwi obwodowej. W przypadku Sowy zastosowano drugą metodę, uznawaną za mniej inwazyjną. Tego samego dnia dowiedział się, że biorcą jest około czterdziestoletnia kobieta ze Stanów Zjednoczonych.
"Część mnie chodzi po Portland"
Dopiero po dwóch latach mogła nastąpić wymiana kontaktów. Kobieta, Melisa z Portland w stanie Oregon, dzisiaj ma 50 lat i jest podwójną babcią.
- Część mnie chodzi po Portland - mówi Sowa, uśmiechając się na myśl o genetycznej więzi, która połączyła go z kobietą po drugiej stronie oceanu. - Zawsze mi o tym przypomina. Często piszemy do siebie, wysyłamy zdjęcia, dzielimy się codziennymi informacjami. To niezwykłe uczucie wiedzieć, że ktoś dzięki tobie ma szansę żyć - dodaje.
Dziesięć lat po pierwszym oddaniu, w lipcu 2025 roku, Sowa został wytypowany ponownie. Tym razem biorcą był obywatel Niemiec, również chory na białaczkę limfoblastyczną.
- Byłem w szoku, że to się powtórzyło, ale decyzja była oczywista. Zgodziłem się ponownie - przyznaje. Procedura była identyczna, jak za pierwszym razem, choć tym razem pobrane komórki zostały zamrożone, ponieważ stan pacjenta był słaby i przeszczep trzeba było odroczyć. Po pewnym czasie nadeszła wiadomość, że operacja się udała.
Dla Ryszarda Sowy ratowanie życia to naturalna decyzja, a nie akt bohaterstwa. - Jeśli ktoś zapisuje się do bazy, powinien być konsekwentny i gotowy, gdy nadejdzie telefon z fundacji. Nie ma sensu rejestrować się, jeśli nie jest się gotowym podjąć decyzję - tłumaczy.
Jego historia inspiruje innych. Wielu zarejestrowało się w DKMS po tym, jak usłyszeli o jego działaniach. Funkcjonariusz był także zapraszany na spotkania informacyjne i festyny, aby dzielić się swoją historią i zachęcać do niesienia pomocy.
Sowa został uhonorowany medalem w Ministerstwie Zdrowia podczas spotkania z innymi dawcami. - Spotkałem tam ponad 270 osób, które również oddawały różne części ciała lub komórki - wspomina. Podkreśla, że nie robi tego dla wyróżnień, lecz z poczucia obowiązku i odpowiedzialności.
Historia Ryszarda Sowy pokazuje, że ratowanie życia nie wymaga nadludzkich mocy. Wystarczy odwaga, gotowość i chęć niesienia pomocy. Jeden telefon może odmienić czyjeś życie na zawsze. Dla niego była to decyzja oczywista, dla innych inspiracja do działania i dowód na to, że każdy z nas może stać się bohaterem w codziennym życiu.
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.